Życie Klubów
|
|
Kazimierz Czapliński
KIK Wrocław
24 kwietnia 1999
Jest to dla mnie wielkim zaszczytem, że mogę z Państwem porozmawiać, podzielić się swoimi refleksjami z pozycji właściwie ucznia, bo w Ruchu ZNAK było tylu wspaniałych ludzi, których starałem się naśladować. Więc raczej będzie to mówione z tej pozycji, z pozycji ucznia. Jest natomiast problem, czy mi się to uda, to już Państwo ocenią, co i jak mi się uda na ten temat powiedzieć.
Na ogół mam jakieś teksty przygotowane, tym razem tylko pobieżnie mogłem sobie to przygotować, będę więc jakoś improwizował.
Chciałbym zacząć od kilku zdań na temat początków, nie chcę tego rozwijać, ale chcę po prostu te początki przypomnieć, choć większość z Państwa zapewne to pamięta. Z dzisiejszej perspektywy wygląda to już inaczej, lepiej więc może będzie to przypomnieć.
Październik 1956 roku dla mnie i - wydaje mi się - dla wielu osób z mojego pokolenia był większym przełomem, niż powstanie "Solidarności". Po prostu z biegiem lat zapomnieliśmy, jak krwawe były to lata, te pierwsze 10 lat po wojnie, a szczególnie do roku 1953. I potem to, co po tym okresie nastąpiło było jakąś wielką nadzieją. Pamiętam rozmowy z Felkiem Sawickiem - z którym przyjaźniłem się już w naszych czasach studenckich w Gdańsku - jak doszliśmy do wniosku, że powrót do sytuacji poprzedniej, sprzed Października, jest niemożliwy. Co prawda okazało się, że byliśmy nadmiernymi optymistami, bo potem był powrót, ale na szczęście nie tak daleki, nie wróciły tak złe czasy. Tak więc w jakimś stopniu ta nasza teza była prawdziwa i wtedy.
Powstanie KIKów
W tej atmosferze, kiedy Prymas, Kardynał Prymas, (jak się mówiło wtedy i zawsze wiadomo było, że chodzi o Prymasa Wyszyńskiego) - wrócił z Komańczy, a z drugiej strony zostały reaktywowane redakcje "Tygodnika Powszechnego" i "Znaku", w tej sytuacji powstawały wtedy KIKi. Wiadomo, że było wiele inicjatyw, ale tylko te pięć KIKów się w końcu ostało. Tego już nie rozwijam, bo to przecież doskonale opisał pan Friszke w "Oazie na Kopernika". Może tylko przypomnę, bo nie wiem, czy to pisał pan Friszke czy nie, że nadano nam, trochę jakby złośliwie, nazwę "Kluby Inteligencji Katolickiej": "kluby" - z założenia coś małego, "inteligencji" - żeby, broń Boże, nie dołączyli do nas robotnicy, i "katolickiej" - to był taki sygnał dla władzy, jak "katolickiej" to trzeba było zaraz zapytać, czy to z tych postępowych, co to można ich popierać, czy to są z tych wrogich, których trzeba zwalczać. Więc jak ktoś był politycznie w tych władzach nie zorientowany - to szybko się musiał zapytać, bo to już w samej nazwie był jak gdyby znak zapytania dla odpowiednich władz.
Tak, w takiej to powstawaliśmy atmosferze. I w tej atmosferze, wydaje mi się, że było dosyć zrozumiałe, że po 10 latach PRLu - a jeszcze w jakimś stopniu trzeba włączyć do tego czasy wojenne - katolicy świeccy chcieli się włączyć do tego żeby coś robić. Do jakiejś działalności społecznej, bo o politycznej nie było mowy, bo była przecież jedynie słuszna linia polityczna PZPRu. Chciało się jednak coś robić, angażować się możliwie daleko. Granicą zaangażowania było to, aby to co się robi nie było sprzeczne z nauką Kościoła. To była górna granica. A poza tym - starać się angażować, starać się znaleźć swoje miejsce.
. . .
Wracam do tych pięciu Klubów: Warszawa, Kraków, Poznań, Toruń...Piąty
był Wrocławski. Z największą trudnością, dopiero po wizycie Jerzego Zawieyskiego ówczesnego członka Rady Państwa, udało się przekonać władze żeby nas zarejestrowaĆ w czerwcu 1958 roku, więc dosyć późno. Może do tego jeszcze wrócę.Jak w tych pięciu Klubach znaleźć jakieś swoje miejsce działania? - tymbardziej, że przecież przyszli bardzo różni ludzie, z różnych środowisk. Oczywiście ze środowiska krakowskiego - "Tygodnika", "Znaku", oni najdłużej działali, do 1953 roku. Wiele osób z różnych organizacji, które działały do roku 1950. W roku 1950 był ten problem "samorozwiązania się", formalnie rzecz biorąc, wielu organizacji, m.in. Sodalicji Mariańskiej, likwidacji Caritas, w tym Caritas Academica. Ja akurat byłem tam czynny, w Caritas Academica w Gdańsku. Przypomnę, że uległo wtedy zmianie prawo o stowarzyszeniach; przedtem kościelne organizacje nie wymagały rejestracji państwowej, wtedy to uchylono, i trzeba było się rejestrować w urzędach. Oczywiście, wiadomo było, że rejestracji się nie uzyska i była generalna dyrektywa "rozwiązać. się". Do Klubu przyszła też część osób z PAXu które próbowały tam znaleźć swoje miejsce i nie znalazły, przyszła część osób z tzw. emigracji wewnętrznej., (która dzisiaj jest nie bardzo zrozumiała, ale tak to było), przyszły osoby, które pisały "do szuflady" i tak dalej i tak dalej. Z tych różnych środowisk Zebrało się sporo osób i jakoś szukało wspólnego miejsca i pola działania. To były tego typu problemy - jak się znaleźć w tej rzeczywistości, jak działać. Takie były te pierwsze lata .
Na te pierwsze lata nałożyły się dwa fakty, mianowicie zapowiedź Soboru z jednej strony a z drugiej strony przechodzenie z odwilży do przymrozku. Ja może ten przymrozek scharakteryzuję na najbardziej znanym mi przykładzie, na Klubie Wrocławskim. Mianowicie w 1962 roku generał Kazimierz Witaszewski, ówczesny kierownik wydziału administracyjnego Komitetu Centralnego jedynej partii, postanowił (czy to był jego czy szerszy pomysł, trudno powiedzieć - zresztą ten wydział, nazywał się administracyjny ale, o ile wiem, miał bardzo szerokie kompetencje) - w każdym razie jego inicjatywą było wysłanie urzędników do Wrocławia i spisywanie wszystkich możliwych papierów, które były w Klubie, żeby znaleźć coś, co by pozwoliło Klub rozwiązać. Wtedy nie było kserografów - dziś w ogóle nie umiemy sobie wyobrazić, jak to żyć bez kserografu - ale wtedy ci urzędnicy siedzieli całymi dniami i przepisywali wszystko, co tylko znaleźli. Żeby nie mówić tak smutno, - to może warto przypomnieć, że Witaszewski był nazywany "Generałem Gazrurką", jako że wtedy te gazrurki były takim orężem jak dzisiaj kije baseballowe, z tą różnicą, że w gazrurki były wyposażone ekipy tzw. aktywu robotniczego. To miało taki swój, że tak powiem wyraz - jak później "bijące serce partii". Mówiło się ponadto o Witaszewskim, który był oczywiście przeciwny odwilży Październikowej, jak on odpowiadał na pytanie kto jest winien za Październik: "Rasa, prasa i te, co mają maturę".
Byliśmy "zaszczyceni", że sam Generał GaZrurka posłał nam tych urzędników. Cała sprawa prawdopodobnie skończyłaby się bardzo źle dla nas, bo Wrocławski Klub był uważany za biskupi. Co znaczy: "za biskupi"? Znaczy, że za wielki wpływ miał biskup Bolesław Kominek. Uratował nas wtedy Tadeusz Mazowiecki, wstąpił do naszego Klubu (w kartotece Klubu widnieje data przyjęcia 20.09.1962) i został dokooptowany na wiceprezesa. (Właściwie - wiceprzewodniczącego; jeszcze następna dykteryjka, u nas nie ma prezesa, jest przewodniczący, fama głosi, że profesor Suski, jeden z założycieli, miał sąsiada, którego pies nazywał się Prezes...) W związku z tym, że wiceprzewodniczącym był poseł Ziemi Wrocławskiej - nie można było tak szybko Klubu zlikwidować, to się przewlekało, aż w końcu się rozmyło. Na szczęście żeśmy ocaleli. Później Tadeusza wielokrotnie wybieraliśmy, teraz jest naszym członkiem honorowym. Oczywiście wybieraliśmy go także w tych momentach, kiedy, jak on powiadał "wy mnie wybieracie, a teraz ja mogę wam tylko szkodzić a nie pomagać" - ale na szczęście żeśmy byli dostatecznie solidarni.
Do tego "za biskupi" chciałbym nawiązać. W 10 lat później, w latach siedemdziesiątych, przebywał w Polsce Tom Kerstens, który działał w organizacjach międzynarodowych, kiedyś w PAX ROMANA, potem gdzieś indziej, już nie pamiętam gdzie. Razem z panem Kerstensem byłem - u już wówczas księdza arcybiskupa - Bolesława Kominka. Pan Tom trochę prowokacyjnie zapytał arcybiskupa, jakie jest położenie Klubów w Polsce. Arcybiskup odpowiedział: "Oni są między młotem a kowadłem, a to dlatego, że dla biskupów są oni za postępowi - bo podstawową zasadą Episkopatu jest jedność, a tę jedność można osiągnąć tylko na poziomie relatywnie konserwatywnym - dlatego dla nas oni są za postępowi. A dla władz - są za biskupi." To była niesłychanie krótka charakterystyka. Ja ją często przytaczam, bo wydaje mi się niesłychanie trafna. Wypowiedziana została 10 lat po działaniach Generała Gazrurki, ale myślę, że wcześniej, z grubsza rzecz biorąc, tak samo funkcjonowała i dlatego też przez władze tak byliśmy odbierani.
Jeszcze jedna uwaga do języka ówczesnych czasów. Ja zostałem przewodniczącym we Wrocławiu w 1966 roku, a przedtem był najpierw prof. Stefan Gumiński, później prof. Marian Suski. I ludzie z pokolenia starszego ode mnie, zupełnie normalnie używali słowa "apolityczność", no bo przed wojną, w II Rzeczpospolitej, wiadomo było, że jak się ktoś nie mieszał do aktywnej partyjnej polityki - to deklarował "apolityczność". W systemie monopartyjnym "apolityczność" była odbierana jako "antypartyjność", jako zwalczanie partii i jej jedynie słusznej idei, w związku ten, który sam się tak określał - od razu był klasyfikowany jako wróg. I wtedy w rozmowach z tymi "wyznaniowcami" (pracownikami Urzędu - lub Wydziału - ds. Wyznań) znalazłem takie rozwiązanie: mówiłem, że my nie chcemy stwarzać nowych faktów politycznych, natomiast zastrzegamy sobie prawo moralnej oceny faktów zaistniałych. Powiedziałem to nawet ówczesnemu wyznaniowcowi po tzw. wypadkach grudnia roku 1970. Jak później to relacjonowałem arcybiskupowi Kominkowi - to on powiada: "I ten urzędas to przyjął od pana?" Jakoś przyjął. Okazało się, że czasami pewne wartości można było wyrazić wtedy, kiedy się używało innego aparatu pojęciowego. Może oni tego nie rozumieli - nie wiem, może tak było, ale człowiek mógł czasem coś wypowiedzieć. To takie tło społeczno - polityczne do tamtych czasów.
Sobór
Drugi element zasadniczy to - Sobór. Tak, jak sobie przypominam - to nikomu nawet się nie śniło, że za naszego życia może być Sobór. Ale z drugiej strony - wtedy kiedy został zapowiedziany przez Jana XXIII - to spotkał się z naszym ogromnym entuzjazmem. Myślę, że jakoś przygotowywaliśmy się do Soboru. Dziś jednak nie potrafię tego powiedzieć dokładnie, bo mi się nakłada przygotowanie do Soboru z przygotowaniem do III Kongresu Laikatu w 1967 roku i już teraz nie pamiętam, co było z czym związane. Wiem, że na pewno żeśmy bardzo intensywnie śledzili przygotowania. To się jeszcze bardzo silnie wiązało z sylwetką Jana XXIII, o którym się powszechnie mówiło "Proboszcz Świata". To wszystko razem się nakładało na wielkie nadzieje z naszej strony. Włączaliśmy się w przygotowania i tak samo w przebieg Soboru. I może w pierwszym momencie zaskoczeniem dla nas mówię "dla nas" dlatego że jestem przekonany, że nie tylko ja tak to przeżywałem ale przynajmniej jakieś grono osób wokół mnie, trudno mi powiedzieć jak szerokie - trudno mi mówić z kolei "ja" więc dlatego to nie jest pluralis majestatis tylko to, że w gronie bliskich przyjaciół tak to przeżywaliśmy.
Jakimś więc zaskoczeniem dla nas było jednak to, że pierwszy dokument to był dokument o liturgii. Może dlatego, że recytowaliśmy po łacinie części mszy świętej, usiłowaliśmy się do mszy świętej włączyć, ale wydawało nam się, że zmiany co do liturgii to będą jakieś zmiany rubryk, bo przedtem śledziliśmy te rubryki, kiedy jest simplex, kiedy duplex, a kiedy duplex 10 classis cum octava privilegiata prinlo ordine, sądziliśmy, że to będzie jakieś takie uporządkowanie rubryk liturgicznych, nie zdawaliśmy sobie sprawy właściwie z tego, jak głęboko sięga liturgia. Akurat ostatnia "Więź" (nr 3/485, marzec 1999) to pięknie prezentuje, że tak właściwie to chrześcijanin żyje liturgią. To przyszło później. Ja jeszcze pamiętam, jak w KI Ku Wrocławskim w czasie, Soboru biskup Andrzej Wronka, który był wtedy przewodniczącym Komisji Liturgicznej Episkopatu, mówił, że ideałem jest to, Żebyśmy na mszę świętą szli bez mszalików. Myśmy sobie tego w ogóle nie wyobrażali - jak to my pójdziemy na mszę świętą bez mszalików? Mszę człowiek usiłował śledzić patrząc w swój mszalik. A dzisiaj - któżby poszedł z mszalikiem? Nastąpiły .jakieś ogrąmne zmiany, myślę, że także w nas (na pewno ksiądz profesor - to po ks. prof. Michała Czajkowskiego, obecnego na sali - by powiedział, że niedostateczne, ja się też z nim zgodzę, ale myślę, że mimo wszystko są one duże). To tyle, jeśli chodzi o liturgię.
Ale chcę też przypomnieć takie rzeczy, jak to, iż aby Czytać Stary Testament to trzeba było mieć zezwolenie (formalnie w Prawie Kanonicznym z 1917 roku zezwolenie to nie było już wymagane, ale zwyczaj pozostał, co wiem od mojej Matki). A jak się weszło do świątyni heretyckiej (proszę wybaczyć, celowo używam tego dawnego określenia) to było grzechem. Jak się chciało zwiedzić świątynię heretycką to było dopuszczalne, ale wejść do świątyni, żeby się pomodlić - o mój Boże, to już był grzech. To tylko rysuje zmiany, jakie w tych obszarach nastąpiły. Potem były inne dokumenty Kościoła, których tu nie będę omawiał, chcę wspomnieć tylko o dwóch.
Konstytucja Gaudium et Spes, którąśmy przeżywali, przeżywaliśmy jeszcze przygotowania do niej tj. tak zwany Schemat XIII, który zmienił nasze, świeckich, ustawienie. (Z tym też związane było pewne komiczne wydarzenie, bo programy Klubu trzeba było dawać do cenzury i tam myśmy napisali "Schemat XIII" i po tej trzynastce było "w..." czymś tam. I oni się zastanawiali "co tych tam przy Grodzkiej (gdzie wtedy mieściła się siedziba Klubu) ten XIII wiek tak interesuje?!") W jakim stopniu to jest realizowane - to problem drugi, ale zupełnie inaczej zostaliśmy ustawieni. Od wielu czynników zależy jak iść dalej, ale ta droga jest zupełnie jasna.
Bądź też konstytucja Lumen Gentiunm, o Kościele, w której zostały określone kręgi przynależne do Kościoła. Stojący jak gdyby najbliżej Kościół katolicki, później inne kręgi chrześcijańskie aż wreszcie krąg wszystkich ludzi dobrej woli. Kościół, zakreślony aż tak szeroko. A przedtem uważało się, że monopol na prawdę ma jedynie Kościół katolicki, wszyscy inni są w błędzie. Tutaj, w konsekwencji Soboru, uznaje się, że rozłamy zostały spowodowane przez nas wszystkich, wspólnie, przez to, żeśmy nie potrafili przechować mandatu prawdy. Natomiast inne odłamy chrześcijańskie przechowały inne elementy prawdy, dzięki temu wspólnota wszystkich kościołów chrześcijańskich jest bogatsza. Było jakoś nie do pomyślenia, żeby uznawać jakiekolwiek wartości gdzie indziej, poza Kościołem katolickim
Myślę, że to są te ogromne wyznaczniki, które zupełnie zmieniły nasze rozumienie Kościoła Chrystusowego. Chcę tu rozwinąć jeszcze jeden temat.
Starałem
się znaleźć jakiś stary katechizm, i nie znalazłem, widocznie wszystkie
wyrzuciłem. Ale pamiętam, tak mi utkwiło, że się mówiło "kościół
wojujący" , "kościół cierpiący" i "kościół tryumfujący"
(pomyślałem przed chwilą "chwalebny" ale potem przypomniałem
sobie, że się mówiło "tryumfujący"). Chodzi mi właśnie o owe
określenie "kościół wojujący". Ja nie bardzo wiem, dlaczego, i myślę,
że tego nikt z nas nie będzie wiedział, dlaczego pan Bóg stwarzał taką
drogę Izraelitom, że oni przez wojnę, przez walkę zdobywali Ziemię Obiecaną,
chociażby Jozue, który przyszedł z Egiptu i zwalczał plemiona mieszkające wówczas
w "Ziemi Obiecanej", żeby tę ziemię posiąść. Tych walk,
wojen, w Starym Testamencie mamy wiele. Tak, że już
od Starego Testamentu jest taka tradycja kościoła wojującego; jest nawet w
Godzinkach, o ile pamiętam, Judith wojująca, przy czym Judith jest nie tylko
wojująca, ale jest także symbolem sprawiedliwości i czystości, wszelkich cnót
- więc wojowanie jest połączone z wieloma cnotami. Mamy potem okres wojen
krzyżowych, nawracania mieczem, i ja myślę, że bardzo mocno w związku z tym
w jakiejś naszej tradycji jest to wojowanie, wojowanie o tę prawdziwą naukę,
zwalczanie heretyków i tak dalej. Obecnie mamy natomiast w Konstytucji
Dogmatycznej Lumen Gentium, w punkcie 49
inne sformułowanie - ja kr6ciutki fragment tego przytoczę:
"jedni z pośród uczniów Jego
pielgrzymują na ziemi, inni, dokonawszy żywota, poddają się oczyszczeniu,
jeszcze inni zażywają chwały"
a więc znikło pojęcie kościoła
wojującego, jest kościół pielgrzymujący, i myślę, że jest to różnica
zasadnicza. Natomiast nie jestem przekonany w jakim stopniu wszyscy żeśmy to
zauważyli i jakoś przyswoili, to, że my Qielf!fzvmuiemv. Na
czym polega pielgrzymka, jak się pielgrzymuje - to
jest to mniej więcej znane. Muszę mocno podkreślić, że nie chodzi mi tutaj
o polityków, którzy używają czysto instrumentalnie różnych pojęć wiary,
kościoła i tak dalej, lecz chodzi mi o rzeczywiście wierzących, w których
zakorzeniło się to pojęcie kościoła walczącego. I tu jest ten problem, tu
właśnie dochodzimy do sedna tożsamości Ruchu ZNAK. Zawsze tu były
preferowane środki ubogie, a te środki ubogie należą nie do wojowania tylko
do pielgrzymowania. Pielgrzymowanie jest nieodłącznie związane ze środkami
ubogimi, po prostu idzie się ze znojem, na piechotę. I myślę, że to przesłanie
jest dzisiaj co najmniej tak aktualne jak było dawniej, to przesłanie, że
mamy być tym zakwasem. Zakwas czasem może być jakoś używany negatywnie, ale
w Ewangelii chodzi o zakwas, który przemienia ten zaczątek w ciasto, w ciasto
użyteczne, z którego piecze się chleb. I że powinniśmy być tym zakwasem,
który przemienia świat nas otaczający w kierunku dobra, w kierunku Boga. Z
drugiej strony jest oczywiste, że otaczający nas świat "wlewa się",
że tak powiem, w nas, w ten Kościół pielgrzymujący, ze wszystkimi swoimi
niedoskonałościarni, nawet czasem z całym, że tak powiem, złem tego świata,
w nas jakoś wkracza, wlewa się. Tylko problem polega na tym, czy się mamy
temu poddać. Jeżeli się poddamy - to boję się, że wtedy się staniemy tą
zwietrzałą solą, tą ewangeliczną zwietrzałą solą, solą nieużyteczną.
To, że do nas to zło dociera - to jest oczywiste, tylko, że naszym obowiązkiem jest to odpowiednio przepracować, właśnie w kierunku dobra, że z Kościoła, z ludzi Kościoła musi promieniować na świat - dobro. To jest ten problem jak przemieniać te złe impulsy (czy jak by je nazwać), które do nas dochodzą, jak to przemieniać, żeby z nas promieniowało dobro na świat. Żeby to promieniowanie było widoczniejsze, skuteczniejsze może - w tym jakimś głębokim znaczeniu, nie w tym jakimś pozornym migotaniu. Żeby to było skuteczniejsze od tego napływu zła ku nam. Świat nigdy nie był idealny i zawsze zło będzie jakoś działało, problem polega jednak na tym, aby było ono równoważone. "Zło dobrem zwyciężaj" - to przecież o to chodzi.
Przesłanie (z doświadczeń Ruchu ZNAK)
I teraz - na koniec - wynotowałem sobie kilka punktów, próbowałem trochę pomyśleć, jakby sformułować jakieś przesłanie. Jakie z tych doświadczeń ZNAKowych wynika przesłanie.
> Otóż po pierwsze - próby jednoczenia a nie dzielenia. Były stale u nas podejmowane próby jednoczenia. Myślę, że zawsze dzielenie jest czymś, złym, związanym z niedobrymi rzeczami, a próby jednoczenia - z czymś dobrym. Tych prób było co najmniej kilka. Najpierw były spotkania ożarowskie, dopóki mógł im przewodniczyć Jerzy Zawieyski, do ustąpienia z Rady Państwa, po znanych wydarzeniach marcowych 1968 roku. Potem Qyło powołane Porozumienie, Guż nie pamiętam jego nazwy, papiery gdzieś mam), Klubów i Redakcji, z początku lat siedemdziesiątych, ale wskutek ingerencji Urzędu do spraw Wyznań zamieniło się w Nieporozumienie i skończyło się. Ale próba była. Potem była Czapka, w połowie lat siedemdziesiątych, której przewodniczył Jerzy Turowicz, to było zupełnie nieformalne gremium KIKów i Redakcji. Spotykaliśmy się w mieszkaniach prywatnych gdy bardzo chcieliśmy być "mało słyszalnymi". Różnie to było, w końcu jak chodziło o zmianę Konstytucji to tylko Stanisław Stomma wybrał tę linię, która była sugerowana przez Czapkę - ale w każdym razie była to jakaś działalność pozytywna. Potem już, po "Solidarności", powstało Porozumienie Klubów, które jak gdyby zrealizowało w sposób pozytywny tę pierwszą ideę, której się nie dało wcześniej zrealizować.
> Drugi jak gdyby dział - to jest promowanie wartości. Jakie wartości były w Ruchu ZNAKowym promowane ?
Otóż - środki ubogie, o których już mówiłem. Drugie - pielgrzymowanie a nie walka (możeśmy wtedy tak tego nie formułowali, to teraz próbuję sformułować). I tutaj chcę przywołać fragment z
Laborem Exercens z pkt. 20, w kt6rym Ojciec Święty pisze o związkach zawodowych:"są one wykładnikiem walki o sprawiedliwość społeczną, o słuszne uprawnienia ludzi pracy - jednakże walka ta winna być traktowana jako normalne staranie się o właściwe dobro" (....) "nie jest to walka przeciwko innym"
Tak więc używa Papież słowa "walka" ale walce tej nadaje zupełnie inny sens. Myślę, że do tego też można nawiązać
> Dialog. Na pewno był bardzo preferowany dialog. Wiemy, że w dialogu właściwie większą rolę odgrywa słuchanie niż, za przeproszeniem, gadanie, a więc wsłuchiwanie się w opinie innych, próba zrozumienia kogóś drugiego, co nie oznacza, że ja mam zmienić swoje stanowisko. Wydaje mi się, że Papież jest tak bardzo otwarty na dialog, bo jednocześnie jest tak mocny we własnym poglądzie na świat, na życie i spokojnie dialoguje, spokojnie wysłuchuje, stara się zrozumieć. To jest jakiś przykład dialogu, myślę.
Tak samo ekumenizm.
> Z kolei - polityka w zakresie rozsądnej troski o dobro wspólne. W końcu w Klubach w tej chwili - o ile się orientuję w sytuacji w innych Klubach - wszędzie są ludzie o bardzo róŻnych orientacjach politycznych i wtedy, kiedy wkraczamy w politykę partyjną to możemy się dzielić, a nie o to chodzi. Tu znowu skorzystam, z definicji Jana Pawła II, który właśnie to wprowadził - "rozsądną troskę o dobro wspólne" też w tym 20 punkcie
Laborem Exercens, gdzie pisze o związkach zawodowych., ale myślę, że w pełni się to odnosi do nas; pisze On tak mianowicie: "działalność związków zawodowych niewątpliwie wkracza w dziedzinę polityki, rozumianej jako roztropna troska o dobro wspólne, równocześnie jednak zadaniem związków zawodowych nie jest uprawianie polityki w znaczeniu, jakie powszechnie nadaje się temu słowu dzisiaj; związki zawodowe nie mają charakteru partii politycznych, walczących o władzę, i nie powinny podlegać decyzjom partii politycznych ani też mieć zbyt ścisłych związków z nimi"Ja tu pomijam, czy obecne związki zawodowe zaglądają do nauk
Laborem Exercens, ale myślę, że to - per analogiam - do nas się stosuje.> Następna rzecz - myślę, że zupełnie dzisiaj kluczowa, to jest problem współdziałania świeckich i duchownych. Tutaj sam nie jestem bez winy, więc to co mówię - mówię z przekonaniem, ale też z przekonaniem, że nie jestem w stanie tego zrealizować. Mianowicie - jest to problem zasadniczy, jak będziemy współdziałali z duchownymi. Ta współpraca nie jest na pewno dobra, przynajmniej często nie jest dobra. Ale najczęściej ona wyraża się wtedy, kiedy nam coś doskwiera, we wzajemnej krytyce, takiej czy innej. Otóż wydaje się, że to nie prowadzi do niczego: musimy próbować szukać takich miejsc styku, w których możemy coś zrobić wspólnie. Tylko wtedy, jeżeli będziemy potrafili zrobić cokolwiek, nawet coś najmniejszego, wspólnie - to wtedy możemy znaleźć płaszczyznę porozumienia i starać się ją rozszerzyć. Jest to trudne, to by wymagało - zresztą były na ten temat wypowiedzi, artykuły i tak dalej, - to by wymagało poświęcenia czasu specjalnie tylko na ten temat. Ale myślę właśnie, że drogą wyjścia byłaby próba znalezienia
obszarów współpracy. Poza wszystkim innym - musimy wziąć pod uwagę, że ze strony duchowieństwa jest ogromna nadwrażliwość na krytykę, mówiąc ogólnie, oczywiście, są wyjątki, ale przeciętnie rzecz biorąc - jest niepojęta nadwrażliwość na krytykę. Nawet bardzo słabe słowa krytyczne są rozumiane jako słowa potępienia. I z tego musimy sobie zdawać sprawę, że bardzo słabe uwagi krytyczne są odbierane tam z takim wZl11ocnieniem, jakby był stukrotny wzmacniacz. przekonałem się o . tym wielokrotnie przy różnych okazjach, sam się też na tym poparzyłem, ale i sam nie jestem tu bez winy. I dlatego to wymaga ogromnego taktu, ogromnego rozsądku, i wydaje mi się, że właśnie podjęcie jakiejś współpracy może rozładować te wzajemne napięcia.> Dalej - tworzenie wspólnot.
> I duch ośmiu błogosławieństw.